To był zupełnie zwyczajny dzień. Jak zwykle rozpoczął się
koło 5 nad ranem wesołym nawoływaniem z łóżeczka: „a kuku, mami, tati, a kuku”.
To był zupełnie zwyczajny dzień, sobota jak każda inna, jak zwykle celebrowanie
weekendu rozpoczęłam od przeprowadzenia poważnej rozmowy ze stosem prania,
które ostatnio staje się jakby coraz odważniejsze. Najpierw nieśmiało wystawało
z kosza na brudy, ale tego dnia odważnie przekroczyło już próg mojej łazienki.
W obawie przed zajęciem całego mieszkania przez poplamione body i pachnące zupą
pomidorową spodnie w rozmiarze 80, postanowiłam pozbyć się wroga raz na zawsze.
W efekcie skończyło się jak zazwyczaj, bo pomimo pełnej pralki, ilość ubrań
domagających się prania wcale się nie zmniejszyła i nadal w magiczny sposób
zalega podłogę mojej łazienki, czekając cierpliwie na swoją kolej. Po
rozprawieniu się z praniem, dalsza część świętowania, czyli czas na zmywarkę.
Nie lubię uruchamiać tego sprzętu po nocy, bo i tak sąsiedzi z dołu zapewne
mają wrażenie, że mieszka nas co najmniej dziesięcioro, więc każdego ranka
machina do prania naczyń zostaje włączona… a ja zawsze po tym rytuale orientuję
się, że została na stole jeszcze jedna szklanka. Albo jeszcze gorzej, ulubiona
miseczka z podobizną Świnki Peppy, która jest niezbędna przy śniadanku, właśnie
znajduje się w środku… upss! Tak, to był zwykły poranek i nic nie zapowiadało
katastrofy, która miała niedługo nastąpić.
Ową katastrofę, zwiastowały niepokojące odgłosy dobiegające
z pobliża łóżeczka… o nie! już wiedziałam, że w naszym domowym królestwie,
zadomowił się paskudny wirus atakujący najmłodszych. Nie wiedziałam jednak o
potędze i szybkości jego działania.
Owy wirus ośmielił się, w swej bezczelności zaatakować
również Pana tego domu, zwanego głową naszej rodziny. Oj uwierzcie mi, nie
wiedziałam kogo ratować najpierw. Dzieci chore- dam radę!...mąż chory- totalna
katastrofa. Na temat chorujących mężczyzn, można książki pisać. Nie ważne na co
chorują, ile mają lat i jakiej drużynie kibicują, chory mężczyzna to zawsze potrzebujący
100% uwagi duży-mały chłopczyk, ze skłonnością do pojękiwania i odgłosami
udręczenia w tle.
I tak zostałam sama z trójką chorych dzieci.
Na szczęście wirus jak szybko do nas wpadł (najwyraźniej
tylko na weekend) tak szybko się go pozbyliśmy… no prawie bo tą sztafetę kończę
niestety ja, dlatego dzisiaj na blogu zdecydowanie
krócej i może mniej zabawnie, no bo jak tu żartować z tej chorej sytuacji?....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz