czwartek, 3 kwietnia 2014

Dzieciowóz



Oops… trochę nas tu nie było. Ogromne zaległości a wszystko przez powtórkę z rozrywki i ponowną sztafetę chorób w naszym domu. Ledwo wyzdrowiała Maja a już zachorowała Zosia… i tak przez prawie dwa tygodnie stałam się zakładnikiem własnego domu. Nobla dla tego co wynalazł inhalator i sprzęt do pozbycia się kataru poprzez podłączenie dziecka do odkurzacza.  Największą, najbardziej dotkliwą dla mnie karą jest zamknięcie w domu, nie wiem jak inne mamy sobie z tym radzą ale ja nie radzę sobie wcale i dostaję „kota do głowy” kiedy nie mogę powdychać krakowskiego smogu . Dobrze, że przynajmniej Pan tata, z natury troskliwy miś, zadbał o wychodne dla mamy w środku tygodnia. Korzystając więc z okazji i zaproszenia – ja i moje pomalowane paznokcie ruszyłyśmy na miasto… i było nam dobrze, cholernie dobrze, bo jak może być inaczej w towarzystwie osób tak pozytywnie zakręconych…

I tak jadąc sobie krakowskim tramwajem w kierunku rynku, podziwiając piękno miasta Kraka (jadąc rzecz jasna z pomalowanymi paznokciami i bez dzieci) pomyślałam, że napiszę słówko o byciu mobilnym z dzieciakami a właściwie o moich nieudolnych próbach przemieszczania się dzieciowozem typu kombi.

Posiadaczką licencji zwanej prawem jazdy jestem od prawie dwóch lat,  ale (wstyd! wstyd jak cholera) kierowca ze mnie mocno początkujący.  

Pewnego niedzielnego poranka pojawia się jednak pomysł „Jedziemy do babci- ty prowadzisz”..Yyy.. ale że kto?...ale ja nie mam odpowiednich butów, pada deszcz, pomidory bywają zielone, kaczuszka z reguły jest żółta a ja nie mam rudych włosów…
Pan tata patrzy na mnie z politowaniem ale nie daje za wygraną, ucieka się do podstępu: „ Maja jedziemy do babci”… Maja w ułamku sekundy ma na sobie ubrane buty ( w tym jeden swój na lewą nogę i jeden mój) i próbuje wyjąć Zosię z łóżeczka, ciągnąc za sobą jej fotelik samochodowy. Widok obrzydliwie przesłodki, ściskający za serce- nie umiem odmówić – JEDZIEMY!
Etap pakowania pomijam, bo pomimo wyprawy tylko na obiad niedzielny, wyglądamy jak tabor cygański i jak na prawdziwą cygańską rodzinę przystało pakujemy swój dobytek i jazda w drogę.

I jadę sobie taka ja, swoim osobistym kombi,  kawał baby (150 w kapeluszu),  kierowcy z naprzeciwka maja wrażenie ze samochód prowadzi się sam bo znad kierownicy wystaje mi zapewne tylko czubek głowy.
Mijam pierwsze skrzyżowanie, w głowie błaganie o zieloną falę, bo wiem, że jak tylko się zatrzymam moje śpiące królewny (zasypiają w samochodzie zaraz po uruchomieniu silnika) na pewno się obudzą a nie posiadam jeszcze umiejętności bujania samochodem na czerwonym świetle.  
Nagle słyszę jakby lekką panikę w głosie mojej starszej córki.. „mami brrym, mami, tati-mami, brrym”  O kurcze zorientowała się, że to mami prowadzi i stresuje mnie nawoływaniem taty na pomoc. Młodsza chyba wyczuwa zaniepokojenie bo zaczyna „stękać i kwękać” i wydawać dziwne odgłosy a ja nie wiem co się dzieje bo przecież jej nie widzę- o cholera a jak się dusi? No nic zatrzymam się i sprawdzę. Z parkowaniem kombi to mam tak, że zatrzymać samochód potrafię ale zaparkować już gorzej więc szukam miejscówy gdzie zmieszczą się co najmniej 2 samochody. Ok.!mam… idę sprawdzić co słychać na tylnim siedzeniu- cisza, śpi.. nabrała mnie…. ale, ale… samochód się zatrzymał tym samym kołyska przestała działać- obudzę  się i zacznę płakać- ale dopiero jak mama usiądzie za kierownicą i zapnie pas… grr!
Między czasie Maja chce pić, nie pozwalam pić podczas jazdy bo wiem, że nagłe hamowanie może grozić zachłyśnięciem, wiec znowu się zatrzymuję bo droga daleka może rzeczywiście chce się jej pić, po chwili szarpaniny celem oddania kubeczka woła, że mniam mniam… muszę się zatrzymać ponownie bo od tych wrzasków obudzi się Sofija i będę mieć stereo. 

Oczywiście podróży bez przebojów samochodowych nie można uznać za udaną więc śpiewamy: „Koła autobusu kręcą się, kręcą się…” i tak z 50 razy a kiedy mam już dość słyszę krzyk: „Jeeesce”… i tak 51szy raz koła autobusu kręcą się…

Do celu mamy już tylko kilkanaście kilometrów więc namawiam na szukanie za oknem pieska, słonia i żyrafy (myśląc naiwnie, że trochę to potrwa zanim znajdzie słonia w małopolskich lasach) ale nie! Słoń został wskazany palcem i mało tego - pojawia się prośba o piosenkę o słoniu, której towarzyszy pewna choreografia…. I zaczyna się walka z pasami fotelika, bo te skutecznie przeszkadzają w tańcu! Mam ochotę wyjść i iść na piechotę, między czasie budzi się Zosia- najwyraźniej też chce potańczyć. Ostatecznie do celu udaje się dojechać stosując szantaż: „Jak będziesz grzeczna pojedziemy do babci”… babcie jako najukochańszą osobę naszej Majeczki, stosujemy bardzo często w formie szantażu, działa niezawodnie i jest lepsza od obietnicy ciasteczka. 

Uff dojechaliśmy, ręczny, światła, pasy… a może w odwrotnej kolejności… ważne, że jesteśmy.
A wy jak radzicie sobie w samochodzie z dziećmi? jakieś złote rady?



W albumie rodzinnym ponownie wyjście so teatru. Tym razem spektakl „Calineczka” w Teatrze Groteska.







 W teatrze obowiązkowo towarzyszyła nam lala Olunia, która była prezentem od pewnej Oluni i od tej pory Maja nie rozstaje się z nią nawet na krok.







9 komentarzy:

  1. Rozumiem Cie doskonale jeśli chodzi o jazdę samochodem, szczególnie z dzieckiem:) zapraszam po wyróżnienie na moim blogu http://pracerecznemamy.blogspot.com/2014/04/4-wyroznienia-liebster-award.html

    OdpowiedzUsuń
  2. Jazda samochodem z dziecmi to przygoda na calego. Nigdy nie wiadomo co sie moze wydarzyc. A pakowanie dwojki urwisow do fotelikow wymaga nielada gimnastyki i planu, aby przypinajac jedno dziecko, drugiemu juz.siedzacemu, nie zaczelo sie nudzic. My w dodatku przerabialismy chorobe lokomocyjna... :-\ dlatego teraz juz wiem, dlaczego pani ekspedientka zachwalala fotelik, ze jedna z jego zalet jest fakt, iz pokrowiec mozna zdemontowac i wyprac w pralce:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha jakiś dobry duszek kiedyś już dał mi taką radę i chociaż póki co choroba lokomocyjna nas nie dopadła to możliwość prania pokrowca przydatna rzecz.

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie lapie sie jeszcze w bloggerze... Ale obiecuje sie poprawic i pocwiczyc;-) a post usuniety przez przypadek: "P.S. Tez mamy taka lale:-) rozni sie tylko kolorem... Nasza jest rozowa:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobra lala nie jest zła... a co do bloggera sama czasem się jeszcze gubię:) człowiek uczy się przez całe życie:)

      Usuń
  5. fajnie tu, zapraszamy do nas http://www.parzuchowscy.com/www/slodkie-sniadanie/ :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mogę oderwać wzroku od waszych zdjęć. Na pewno będę śledzić bloga.
      pozdrawiam

      Usuń