Oops… trochę nas tu nie było. Ogromne zaległości a wszystko
przez powtórkę z rozrywki i ponowną sztafetę chorób w naszym domu. Ledwo
wyzdrowiała Maja a już zachorowała Zosia… i tak przez prawie dwa tygodnie stałam
się zakładnikiem własnego domu. Nobla dla tego co wynalazł inhalator i sprzęt
do pozbycia się kataru poprzez podłączenie dziecka do odkurzacza. Największą, najbardziej dotkliwą dla mnie karą
jest zamknięcie w domu, nie wiem jak inne mamy sobie z tym radzą ale ja nie
radzę sobie wcale i dostaję „kota do głowy” kiedy nie mogę powdychać
krakowskiego smogu . Dobrze, że przynajmniej Pan tata, z natury troskliwy miś,
zadbał o wychodne dla mamy w środku tygodnia. Korzystając więc z okazji i zaproszenia
– ja i moje pomalowane paznokcie ruszyłyśmy na miasto… i było nam dobrze,
cholernie dobrze, bo jak może być inaczej w towarzystwie osób tak pozytywnie
zakręconych…
I tak jadąc sobie krakowskim tramwajem w kierunku rynku,
podziwiając piękno miasta Kraka (jadąc rzecz jasna z pomalowanymi paznokciami i
bez dzieci) pomyślałam, że napiszę słówko o byciu mobilnym z dzieciakami a
właściwie o moich nieudolnych próbach przemieszczania się dzieciowozem typu
kombi.
Posiadaczką licencji zwanej prawem jazdy jestem od prawie
dwóch lat, ale (wstyd! wstyd jak
cholera) kierowca ze mnie mocno początkujący.
Pewnego niedzielnego poranka pojawia się jednak pomysł „Jedziemy
do babci- ty prowadzisz”..Yyy.. ale że kto?...ale ja nie mam odpowiednich butów,
pada deszcz, pomidory bywają zielone, kaczuszka z reguły jest żółta a ja nie
mam rudych włosów…
Pan tata patrzy na mnie z politowaniem ale nie daje za
wygraną, ucieka się do podstępu: „ Maja jedziemy do babci”… Maja w ułamku
sekundy ma na sobie ubrane buty ( w tym jeden swój na lewą nogę i jeden mój) i
próbuje wyjąć Zosię z łóżeczka, ciągnąc za sobą jej fotelik samochodowy. Widok
obrzydliwie przesłodki, ściskający za serce- nie umiem odmówić – JEDZIEMY!
Etap pakowania pomijam, bo pomimo wyprawy tylko na obiad
niedzielny, wyglądamy jak tabor cygański i jak na prawdziwą cygańską rodzinę
przystało pakujemy swój dobytek i jazda w drogę.
I jadę sobie taka ja, swoim osobistym kombi, kawał baby (150 w kapeluszu), kierowcy z naprzeciwka maja wrażenie ze
samochód prowadzi się sam bo znad kierownicy wystaje mi zapewne tylko czubek
głowy.
Mijam pierwsze skrzyżowanie, w głowie błaganie o zieloną
falę, bo wiem, że jak tylko się zatrzymam moje śpiące królewny (zasypiają w
samochodzie zaraz po uruchomieniu silnika) na pewno się obudzą a nie posiadam
jeszcze umiejętności bujania samochodem na czerwonym świetle.
Nagle słyszę jakby lekką panikę w głosie mojej starszej
córki.. „mami brrym, mami, tati-mami, brrym” O kurcze zorientowała się, że to mami prowadzi
i stresuje mnie nawoływaniem taty na pomoc. Młodsza chyba wyczuwa zaniepokojenie
bo zaczyna „stękać i kwękać” i wydawać dziwne odgłosy a ja nie wiem co się dzieje
bo przecież jej nie widzę- o cholera a jak się dusi? No nic zatrzymam się i
sprawdzę. Z parkowaniem kombi to mam tak, że zatrzymać samochód potrafię ale
zaparkować już gorzej więc szukam miejscówy gdzie zmieszczą się co najmniej 2
samochody. Ok.!mam… idę sprawdzić co słychać na tylnim siedzeniu- cisza, śpi..
nabrała mnie…. ale, ale… samochód się zatrzymał tym samym kołyska przestała
działać- obudzę się i zacznę płakać- ale
dopiero jak mama usiądzie za kierownicą i zapnie pas… grr!
Między czasie Maja chce pić, nie pozwalam pić podczas jazdy
bo wiem, że nagłe hamowanie może grozić zachłyśnięciem, wiec znowu się
zatrzymuję bo droga daleka może rzeczywiście chce się jej pić, po chwili szarpaniny
celem oddania kubeczka woła, że mniam mniam… muszę się zatrzymać ponownie bo od
tych wrzasków obudzi się Sofija i będę mieć stereo.
Oczywiście podróży bez przebojów samochodowych nie można
uznać za udaną więc śpiewamy: „Koła autobusu kręcą się, kręcą się…” i tak z 50
razy a kiedy mam już dość słyszę krzyk: „Jeeesce”… i tak 51szy raz koła
autobusu kręcą się…
Do celu mamy już tylko kilkanaście kilometrów więc namawiam
na szukanie za oknem pieska, słonia i żyrafy (myśląc naiwnie, że trochę to
potrwa zanim znajdzie słonia w małopolskich lasach) ale nie! Słoń został
wskazany palcem i mało tego - pojawia się prośba o piosenkę o słoniu, której
towarzyszy pewna choreografia…. I zaczyna się walka z pasami fotelika, bo te
skutecznie przeszkadzają w tańcu! Mam ochotę wyjść i iść na piechotę, między
czasie budzi się Zosia- najwyraźniej też chce potańczyć. Ostatecznie do celu
udaje się dojechać stosując szantaż: „Jak będziesz grzeczna pojedziemy do babci”…
babcie jako najukochańszą osobę naszej Majeczki, stosujemy bardzo często w
formie szantażu, działa niezawodnie i jest lepsza od obietnicy ciasteczka.
Uff dojechaliśmy, ręczny, światła, pasy… a może w odwrotnej
kolejności… ważne, że jesteśmy.
A wy jak radzicie sobie w samochodzie z dziećmi? jakieś złote
rady?
W albumie rodzinnym ponownie wyjście so teatru. Tym razem
spektakl „Calineczka” w Teatrze Groteska.
W teatrze obowiązkowo towarzyszyła nam lala Olunia, która była prezentem od pewnej Oluni i od tej pory Maja nie rozstaje się z nią nawet na krok.
Rozumiem Cie doskonale jeśli chodzi o jazdę samochodem, szczególnie z dzieckiem:) zapraszam po wyróżnienie na moim blogu http://pracerecznemamy.blogspot.com/2014/04/4-wyroznienia-liebster-award.html
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za wyróżnienie:)
UsuńJazda samochodem z dziecmi to przygoda na calego. Nigdy nie wiadomo co sie moze wydarzyc. A pakowanie dwojki urwisow do fotelikow wymaga nielada gimnastyki i planu, aby przypinajac jedno dziecko, drugiemu juz.siedzacemu, nie zaczelo sie nudzic. My w dodatku przerabialismy chorobe lokomocyjna... :-\ dlatego teraz juz wiem, dlaczego pani ekspedientka zachwalala fotelik, ze jedna z jego zalet jest fakt, iz pokrowiec mozna zdemontowac i wyprac w pralce:-)
OdpowiedzUsuńHaha jakiś dobry duszek kiedyś już dał mi taką radę i chociaż póki co choroba lokomocyjna nas nie dopadła to możliwość prania pokrowca przydatna rzecz.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNie lapie sie jeszcze w bloggerze... Ale obiecuje sie poprawic i pocwiczyc;-) a post usuniety przez przypadek: "P.S. Tez mamy taka lale:-) rozni sie tylko kolorem... Nasza jest rozowa:-)
OdpowiedzUsuńDobra lala nie jest zła... a co do bloggera sama czasem się jeszcze gubię:) człowiek uczy się przez całe życie:)
Usuńfajnie tu, zapraszamy do nas http://www.parzuchowscy.com/www/slodkie-sniadanie/ :)
OdpowiedzUsuńNie mogę oderwać wzroku od waszych zdjęć. Na pewno będę śledzić bloga.
Usuńpozdrawiam